Po krótkiej wizycie w Azji dociera do nas, że aby opuścić miasto, mamy jakieś 50 km terenu w pełni zurbanizowanego, a Bóg jeden raczy wiedzieć jeszcze jak tego dokonać, w tym gąszczu dolmusów (miejskich busików), autobusów, tramwajów, promów, metra, wszystkiego. Na przystanku autobusowym wisi sobie mapa okolicy, z której wynika, że autostrada przebiegająca przez całe miasto, powinna być w niedalekiej bliskości. I jest. Ze "ślimaka" zabiera nas sympatyczny Cem wraz z kolegą, zapierdziela naprawdę ostro, jedziemy, jedziemy, Bosfor, dalej jedziemy, dalej Stambuł, dalej coś, w końcu chłopaki muszą odbijać na lotnisko. My widzimy Decathlon, powraca sprawa nieszczęsnego gazu. Okazuje się, że jest. Jednak był, bo się skończył. OK. Ruch w Stambule jest ogromny, pojazdy poruszają się po kilku nitkach autostrady, pomiędzy nimi pas do metrobusów, czyli autobusów popierdzielających sobie raźno po swoim, co znacznie przyspiesza przejazd, a ludziów jest na przystankach jak mrówków. Zjazdy, wyjazdy, zewsząd i dowsząd, a samochodów taka masa, że po pewnym czasie naturalnym staje się ból głowy, spotęgowany piekielnym słońcem, i brakiem szans dostania się na właściwy pas, nic więcej nie pragnę, wydostać się tylko z tego Motoryzacyjnego Piekła. Mijają godziny. Bez efektu. W końcu ktoś się lituje i zabiera nas... na dworzec autobusowy. Mamy dosyć więc nawet się nie buntujemy. Może troszkę. Autobus do Edirne kosztuje 25 lira (ok. 40 zł) ale standard i obsługa to niewątpliwe atuty. Mamy więc kawę/herbatę/napoje/cola/fanta/sprite/ciasteczka/cukierki/batoniki/nie pamiętam już ale coś na pewno jeszcze było/a nawet alkoholowy płyn - różany bodajże - do dezynfekcji rąk ;) Przy tym te 240 km autobus pokonuje w coś około 2 godzin, z przerwą na siusiu, nieźle co? Dworzec w Edirne usytuowany jest w osobliwym miejscu, kilka kilometrów od miasta, w okolicach autostrady, pól, lasu, co akurat dla nas, wymęczonych tym dniem niemożebnie, wydaje się w takiej chwili zbawiennym.