W Ohrydzie padało, a my mieliśmy kwaterę. Stefan Stefanoski nie nalegał przy tym abyśmy ją pędem opuszczali to posiedzieliśmy do popołudnia. No ale trzeba jechać do tej Albanii w końcu. Eeeee, tak na wieczór? Jedziemy do Strugi. Zmieniają się nastroje, zaczynamy spotykać Albańczyków, i jak wcześniej Macedończycy narzekali na wspominanych, tak tutaj się słyszy: my jesteśmy fair, ale na Macedończyków uważaj. Jesteśmy na przełęczy. Qafe Thane, Granica. My wysiadamy, kierowca przekracza granice, jedzie dalej. Chyba się nie dogadaliśmy ;) Robi się ciemno, schodzimy, schodzimy, schodzimy... piękny zachód. Zatrzymują się jacyś Grecy. Nie, nie , nie w ta strona. Zatrzymują się Albańczycy. Tam? Tam. Ok. Nie pogadaliśmy, ale jedziemy. Do końca nie pogadaliśmy. Zawożą nas do miasteczka. Dalej nie jadą. Na rynku/dworcu/parku/wszystkim, pewnie połowa mieszkańców. Może sensacją nie jesteśmy, ale ciekawym akcentem na pewno. To gdzie idziemy? Proponuję coś zjeść, jakiś taki ichniejszy hamburger z salcesonem heheh, nie wiem jak to opisać. Ania ma opory, jak się wkrótce okazało słuszne. Tym razem była "dziura", jednak ten specyficzny rodzaj toalety nie miał w tym przypadku żadnego wpływu na dokonywane czynności. Były w trybie "emergency". Na koniec leziemy po jakiejś glinianej drodze do góry, do góry, lewo, prawo, w końcu jakieś pola, stogi, ooooo!!! tu zostajemy, jest sianko, namiot jest, i jest glina, zdaje się że całe te góry są zbudowane z gliny, ale pięęęęęęęęknieeeeeeeeeeeeeeee!!!